.

JEST FAJNIE. DZISIAJ NIE TRZEBA BYŁO WSTAWAĆ Z KURAMI. OSTATNIE ŚNIADANIE W BAGANIE ZJEDLIŚMY NIE SPIESZĄC SIĘ ZBYTNIO I O UMÓWIONEJ GODZINIE WSKOCZYLIŚMY DO KLIMATYZOWANEGO AUTA. NIESTETY NASZ KIEROWCA NIE BYŁ SAM – CZĘSTO TAK SIĘ ZDARZA W AZJI – W ZWIĄZKU Z CZYM MUSIAŁEM ZREZYGNOWAĆ Z SIEDZENIA Z PRZODU, CO ZNACZNIE UŁATWIA ROBIENIE ZDJĘĆ.

PRZED NAMI DROGA SKŁADAJĄCA SIĘ Z DWÓCH ETAPÓW. PIERWSZY, KRÓTSZY DO PUPY  – TO NIE ŻARTY – TAK NAZYWAJĄ TUBYLCY MOUNT POPA; DRUGI, DO THAZI.

PO KILKUDZIESIĘCIU MINUTACH KIEROWCA ZATRZYMUJE SIĘ PRZY JAKIEJŚ FORMIE NI TO SKANSENU, NI TO ZAGRODY, W KTÓREJ MOŻEMY COŚ ZJEŚĆ I WYPIĆ PRZY OKAZJI ZAZNAJOMIENIA SIĘ Z DAWNYMI, CIĄGLE JEDNAK WSPÓŁCZEŚNIE UŻYWANYMI TUTAJ SPOSOBAMI NA PRODUKCJĘ BIMBRU I JESZCZE KILKU PRODUKTÓW UBOCZNYCH TEGO PROCESU. ZASIADAMY DO STOŁU. NA PRZEGRYZKĘ DOSTAJEMY NIEZNANE NAM OWOCOWE ZIELSKO. JAKOŚ WCHODZI POPITE ZIELONĄ HERBATĄ. NIC NIE ZAMÓWILIŚMY. PO PROSTU DOSTAJEMY FORMĘ CZEKADEŁKA.

PYTAM SIĘ NASZEGO „CICERONE” JAK TO WSZYSTKO FUNKCJONUJE, ZDAJĄC SOBIE SPRAWĘ, ŻE PODOBNIE BYŁO WE WŁOSZECH (GDZIE WTEDY MIESZKAŁEM) 30 LAT TEMU. PRZEWODNIK ZATRZYMUJE SIĘ NA POPAS Z TURYSTAMI TAM, GDZIE MA Z TEGO JAKIEŚ KORZYŚCI. THAT’S FINE & NORMAL …ON ROBI POSTÓJ W MIEJSCU GDZIE MOŻNA SIĘ NAPIĆ, COŚ ZJEŚĆ I SKORZYSTAĆ Z TOALETY. JEŚLI DO TEGO PRZYWIEZIENI PRZEZ NIEGO KLIENCI COŚ KUPIĄ BĘDZIE MÓGŁ LICZYĆ NA JAKĄŚ FORMĘ GRATYFIKACJI. NIESTETY DLA NASZEGO KIEROWCY, NIC NIE KUPUJEMY. MAMY PRZED SOBĄ CIĄGLE PODRÓŻ DO AUSTRALII I KAŻDY KILOGRAM SIĘ LICZY. MIMO TO POSTÓJ JEST CIEKAWY. POZNAJEMY OD A DO Z WSZYSTKIE FAZY PRODUKCJI GROGU Z PALMY KOKOSOWEJ I JEJ ODPADÓW, Z KTÓRYCH TEŻ WYTWARZA SIĘ RÓŻNE PRODUKTY. WYSIKANI, PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ MKNIEMY DALEJ.

OKOŁO 13:05 DOJEŻDŻAMY DO SŁYNNEJ ŚWIĄTYNI BUDDYJSKIEJ USYTUOWANEJ NA SZCZYCIE WYGASŁEGO WULKANU ZWANEGO MOUNT PUPPA (KWIAT) JEST TO COŚ W STYLU POLSKIEJ JASNEJ GÓRY. SPORO PIELGRZYMÓW, CHOĆ MIEJSCE JEST ODLEGŁE OD WIĘKSZYCH MIAST BIRMY. ALE WEDŁUG WIERZEŃ BUDDYJSKICH ŻYJE TU 37 tzw. NATÓW – LOKALNYCH BÓSTW. ZOSTAWIAMY NASZYCH KIEROWCÓW I ZACZYNAMY WSPINACZKĘ DO GÓRY. COŚ MI NIE IDZIE. NIE WIEM DLACZEGO, ALE MAM JAKIEŚ DZIWNE SENSACJE. NAJCHĘTNIEJ BYM SIĘ GDZIEŚ POŁOŻYŁ I ZDYCHAŁ W SPOKOJU. A TU TRZEBA IŚĆ PRZED SIEBIE I TO NIEKIEDY BARDZO STROMYMI SCHODAMI. ZATRZYMUJĘ SIĘ KILKA RAZY I KŁADĘ NA WSZECHOBECNYCH, STOJĄCYCH PRZY SCHODACH ŁAWKACH. JAKOŚ DOCIERAMY DO SZCZYTU LEŻĄCEGO 1518 m n.p.m. OBCHODZIMY ZNAJDUJĄCE SIĘ NA NIM ZWIEŃCZENIE ŚWIĄTYNI. WIDOK Z TEJ WYSOKOŚCI JEST PRZEPIĘKNY. ZWIEDZANIE ZAJĘŁO NAM OKOŁO 90 min. WSTĘP DARMOWY, CHOCIAŻ PO DRODZE ZASTANIESZ LAS WYCIĄGNIĘTYCH RĄK …

[metaslider id=4319]

.

WRACAMY DO NASZEGO POJAZDU. PRZEZ KILKA MINUT MAMY PROBLEM ZE ZNALEZIENIEM GO, BO NASI KIEROWCO-PRZEWODNICY NIE MOGLI OCZYWIŚCIE PARKOWAĆ TAM GDZIE NAS ZOSTAWILI I ODJECHALI KAWAŁEK DALEJ. JAKOŚ, DZIĘKI POMOCY LOKALSÓW ZNAJDUJEMY ICH PO KILKUNASTU MINUTACH I RUSZAMY NA OSTATNI ETAP DZISIEJSZEJ PRZEJAŻDŻKI.

KILKADZIESIĄT KILOMETRÓW PRZED THAZI, W MIEJSCOWOŚCI MIKTILA MIJAMY CIEKAWIE WYGLĄDAJĄCĄ PAGODĘ – PHAUNG TAW U – NIE ZATRZYMUJĄC SIĘ PRZY NIEJ, NIESTETY… A MYŚLĘ, ŻE BYŁOBY WARTO …

DO CELU – THAZI PRZYBYWAMY O 17:30. KIEROWCA ZOSTAWIA NAS POD – wg LONELY PLANET – JEDYNYM PONOĆ (POTEM OKAZAŁO SIĘ TO PRZESTARZAŁĄ INFO) GUEST HOUSEM „MOONLIGHT”. ŻEGNAMY SIĘ BARDZO ZADOWOLENI Z OBSŁUGI.

WCHODZIMY DO BUDYNKU, KTÓRY WYGLĄDA INTERESUJĄCO. NA DOLE WIDAĆ OGROMNĄ, PODPARTĄ W KILKU MIEJSCACH KOLUMNAMI PRZESTRZEŃ. JEST ONA PODZIELONA NA TRZY STREFY: GARAŻ, CZĘŚĆ MIESZKALNO-USŁUGOWĄ I JADALNĄ (DUMNIE NAZYWANĄ RESTAURACJĄ „RED STAR”). W CZĘŚCI USŁUGOWEJ SIEDZĄ PRZY STOLIKU-BUFECIE JAKIEŚ KOBITKI. PODCHODZĘ DO NICH I PYTAM O LOKAL DO WYNAJĘCIA. OKAZAŁO SIĘ, ŻE TRAFIŁEM PROSTO DO RECEPCJI. JEDNA Z PAŃ IDZIE ZE MNĄ NA GÓRĘ, POKAZAĆ CZYM DYSPONUJE, :). WCHODZIMY NA CZYSTY, BIEDNIE WYGLĄDAJĄCY KORYTARZ. POTEM DO DWÓCH POKOI, Z KTÓRYCH JEDEN MA OKNO, ALE NIE MA ŁAZIENKI, A DRUGI MA ŁAZIENKĘ, ALE JEST BEZ OKNA. CENA 20 000 KICIUSIÓW ZA NOC NIE ZACHWYCA, ALE NIE WIDZĘ ZA BARDZO WYBORU. TO TYLKO JEDNA NOC, A JESZCZE TRZEBA POCHODZIĆ PO MIASTECZKU, ZJEŚĆ KOLACJĘ I ZORIENTOWAĆ SIĘ JAK WYGLĄDA SPRAWA JUTRZEJSZEJ PODRÓŻY POCIĄGIEM „WIDOKOWYM”. DO TEGO PAMIĘTAMY BARDZO DOBRZE, ŻE AKTUALNE „LONELY PLANET” PODAJE, IŻ JEST TO JEDYNA NOCLEGOWNIA TUTAJ. PŁACĘ. IDĘ PO WOMBACIKA I ODŚWIEŻENI DOŚĆ SZYBKO WYCHODZIMY DO „MIASTA”.

KIERUJEMY NASZE KROKI PROSTO NA  STACJĘ KOLEJOWĄ. MAMY DO NIEJ NAJWYŻEJ 800 m. TAM DOWIADUJEMY SIĘ, ŻE NIE MOŻEMY TERAZ KUPIĆ BILETÓW NA JUTRO RANO. MUSIMY TU BYĆ KOŁO 4:00 JEŚLI CHCEMY JECHAĆ W NAJTAŃSZEJ OPCJI WAGONOWEJ. PO ZAŁATWIENIU TEJ SPRAWY RUSZAMY DALEJ. MIASTECZKO JEST MAŁE, CHOCIAŻ TO NAJWAŻNIEJSZY WĘZEŁ KOLEJOWY W TEJ CZĘŚCI KRAJU. CHODZĄC GŁÓWNĄ ULICĄ NATYKAMY SIĘ ZE ZDZIWIENIEM NA KOLEJNY GUEST HOUSE. NAZYWA SIĘ „WONDERFULL” (No. 5, MYOMA QUARTER. THAZI) I JEST NA PODOBNYM POZIOMIE JAK NASZ, ALE KOSZTUJE TANIEJ – 15 000 ZA DWUOSOBOWY POKÓJ Z ŁAZIENKĄ. GENERALNIE TEN HOSTEL SPODOBAŁ NAM SIĘ BARDZIEJ. STOI OKOŁO 100 m OD „MOONLIGHT” G.H. W PRAWO.

NIE ODKRYWSZY ŻADNEGO WSTRZĄSAJĄCEGO ŻAREŁKA, POSTANOWILIŚMY ZJEŚĆ COŚ W NASZYM GUEST HOUSE, A DOKŁADNIEJ W PRZYNALEŻĄCEJ DO NIEJ RESTAURACJI „RED STAR”…

I TO BYŁ BŁĄD. ZAMÓWIONE JEDZENIE NA PEWNO BYŁO AUTENTYCZNE, ALE TOTALNIE NIESMACZNE. JEDYNY PLUS TEGO MIEJSCA TO WI-FI…

PO JEDZENIU SZYBKO UDALIŚMY SIĘ DO NASZEGO „APARTAMENTU”.
ZA KILKA GODZIN POBUDKA …

.

>     ZOBACZ FOTY     <

.

.

Możesz również cieszyć się:

Zostaw komentarz