.
SCHODZIMY NA ŚNIADANIE. DOSTAJEMY, OWSZEM JAJKA NA TWARDO, ALE W JAKIMŚ HINDUSKIM SOSIE. PATRZYMY NA NIE LEKKO SKONSTERNOWANI. MAŁO TEGO, SPRAWDZA SIĘ TO, CO PRZEWIDYWAŁ PIETRUSZKA. WIESZCZYŁ, ŻE DOSTANIEMY SUROWE KAWAŁKI PROSIAKA I BĘDĘ MUSIAŁA GO PRZYRZĄDZAĆ. NIE CHCIAŁAM W TO WIERZYĆ. CZARNY SCENARIUSZ SPRAWDZIŁ SIĘ …
LEŻAŁY PRZEDE MNĄ LEKKO ZMROŻONE KAWAŁKI MIĘSKA JAK NA GULASZ. CHŁOPAKI SPOGLĄDAJĄ Z NADZIEJĄ. WŁAŚCICIEL I JEGO CÓRKA Z ZACIEKAWIENIEM. ZAMIAST JEŚĆ ŚWIĄTECZNIE PISANKI I SZYNECZKĘ ZACZYNAM WALCZYĆ Z PROSIAKIEM W WEGETARIAŃSKIM DOMU. BOJE SIĘ, ŻE ZAPACH MIĘSA PRZYPRAWIA ICH O MDŁOŚCI. MUSZĘ SPROFANOWAĆ NACZYNIA KUCHENNE.
OJCIEC, CÓRKA, CHŁOPAKI, STOJĄ W KUCHNI I PATRZĄ MI NA RĘCE. KAŻDY RUCH JEST ŚLEDZONY. CZUJĘ SIĘ TAK JAKBYM MIAŁA GOTOWAĆ PRZED SAMYM GORDONEM RAMSAYEM W DUECIE Z WOJCIECHEM MODESTEM AMARO.
MAPNIK PRZYTOMNIE WYPATRUJE RESZTĘ JAJEK W LODÓWCE I ZACZYNA JE GOTOWAĆ. PO JEDNYM JAKIE DOSTALIŚMY, TO ZA MAŁO.
KROJĘ MIĘSO NA MNIEJSZE KAWAŁKI I DOPRAWIAM CZYM TYLKO MOGĘ, A WŁAŚCIWIE TYM CO DOSTAJĘ OD GOSPODARZY. NIE ZDĄŻYŁO DOBRZE SIĘ PRZEGRYŹĆ, KIEDY ZACZYNAM JE SMAŻYĆ NA PATELNI. W MIĘDZYCZASIE GOTUJĄ SIĘ JAJKA, A MAPNIK OTWIERA NASZĄ SZYNKĘ. KOŃCZĘ OBSMAŻANIE MIĘSA JAK NAJSZYBCIEJ MOGĘ.
OBIERAMY JAJKA I DZIELIMY SIĘ PO NASZEMU Z GOSPODARZAMI. NIE ZA BARDZO ROZUMIEJĄ, ALE UŚMIECHAJĄ SIĘ SYMPATYCZNIE.
MIELONKA NIE DO KOŃCA MOŻE UNIEŚĆ CIĘŻAR BYCIA SZYNKĄ. SMAŻONE MIĘSO JEST TWARDAWE, CO WYNIKA Z FAKTU ZA SZYBKIEJ OBRÓBKI. MOI DŻENTELMENI NIE NARZEKAJĄ.
ZA MAZUREK „ROBIĄ” PYSZNE PLACKI ZE SŁODKIM NADZIENIEM KOKOSOWO DAKTYLOWYM, KTÓRE DOSTALIŚMY POZA JAJKAMI NA ŚNIADANIE. ATMOSFERA JAK PRZY SUTO ZASTAWIONYM POLSKIM STOLE. JEST WESOŁO. ŚNIADANIE KOŃCZY SIĘ W POŁUDNIE.
ŚWIĄTECZNIE WYBIERAMY SIĘ NA PLAŻĘ, CHOCIAŻ O TEJ PORZE TO CZĘŚĆ LUDZI Z PLAŻY WRACA. PRZEWODNIK CHWALI PLAŻĘ CHERAI.
TRZEBA DOJŚĆ NAD MORZE, DO PRZYSTANI SKĄD ODPŁYWAJĄ PROMY NA WYSPĘ VYPIN. WSIĄŚĆ NA PROM. POTEM ALBO RIKSZĄ ALBO AUTOBUSEM.
PIERWSZA CZĘŚĆ DROGI JEST BEZPROBLEMOWA. PŁYNIEMY KRÓTKO. PO WYJŚCIU Z PRZYSTANI ZNAJDUJEMY AUTOBUS DO CHERAI, SADOWIMY SIĘ I CZEKAMY AŻ KIEROWCY BĘDZIE SIĘ OPŁACAŁO JECHAĆ. W KOŃCU RUSZAMY. JAZDA DŁUŻY SIĘ NIEMIŁOSIERNIE. PO PRAWIE 60 min. WYSIADAMY.
OKAZUJE SIĘ, ŻE DO PLAŻY JEST JESZCZE ŁADNY KAWAŁEK DROGI. IDZIEMY W PEŁNYM SŁOŃCU.
PLAŻA JEST ŁADNA, DŁUGA, ALE ZUPEŁNIE NIEZAGOSPODAROWANA.
ZNAJDUJEMY ODDALONE OD LUDZI MIEJSCE. KĄPIEMY SIĘ W PARACH, BO, MIMO, ŻE NIE MA WIELU PLAŻOWICZÓW TO JEST DOŚĆ DUŻO SPACEROWICZÓW.
.
.
NIE UŚMIECHA NAM SIĘ ZNOWU IŚĆ TAKI KAWAŁ DROGI Z POWROTEM DO AUTOBUSU. WYBIERAMY DROGĘ WZDŁUŻ PLAŻY W PRZECIWNYM KIERUNKU, Z KTÓREGO PRZYSZLIŚMY. JEŻDŻĄ PO NIEJ OD CZASU DO CZASU JAKIEŚ TUK-TUKI. JEDEN Z NICH PODWOZI NAS NA PRZYSTANEK AUTOBUSOWY. MIEŚCI SIĘ ON NA STYKU ZE STACJĄ BENZYNOWĄ. PODJEŻDŻAJĄ RÓŻNE AUTOBUSY, ALE ŻADEN NIE JEDZIE DO PRZYSTANI.
ZACZYNAM WĄTPIĆ CZY DOBRZE STOIMY, ALE USPOKAJANA PRZEZ PIETRUSZKĘ POTULNIE CZEKAM. NAJEŻDŻA NASZ AUTOBUS. WSIADAMY. MAMY MIEJSCA OBOK KIEROWCY. NIE WIEDZIEĆ CZEMU BARDZO CZĘSTO W AUTOBUSACH TE MIEJSCA SĄ WOLNE.
PO KILKU MINUTACH JAZDY PATRZYMY NA SIEBIE Z NIEDOWIERZANIEM. KIEROWCA JEST ALBO SAMOBÓJCĄ ALBO SZALEŃCEM. JEDZIE BARDZO SZYBKO, BRAWUROWO WYPRZEDZA. NIE ZWALNIA, MIMO ŻE PRZEJEŻDŻAMY BEZ USTANKU PRZEZ KOLEJNE MIEJSCOWOŚCI GDZIE CHODZĄ LUDZIE, JEŻDŻĄ MOTORY, MOTORYNKI, AUTOBUSIKI, SAMOCHODY. PĘDZI W NIEBEZPIECZNY SPOSÓB. JAKBY TYM CIĘŻKIM ZDEZELOWANYM POJAZDEM ŚCIGAŁ SIĘ NA TORZE FORMUŁY 1.
OBSERWUJEMY KIEROWCĘ. WYDAJE SIĘ SKUPIONY, TRZYMA MOCNO KIEROWNICĘ W RĘKACH, OD CZASU DO CZASU SIĘ UŚMIECHA. ALE TO NIE POPRAWIA NAM KOMFORTU JAZDY.
W KOŃCU DOJEŻDŻAMY DO PROMU I PRZEPRAWIAMY SIĘ NA NADBRZEŻE FORTU KOCHIN. NIE DO KOŃCA JESTEM PRZEKONANA, CZY WARTO BYŁO TAK DŁUGO JECHAĆ, ŻEBY SIĘ WYKĄPAĆ I TROCHĘ PODSMAŻYĆ NA PLAŻY.
WIECZOREM ULICE SĄ GWARNE, PEŁNE LUDZI. KNAJPKI, JADŁODAJNIE PEŁNE. NIE BARDZO CHCEMY SIĘ GDZIEŚ ZATRZYMYWAĆ. ANI TEŻ NIE NAPOTYKAMY NICZEGO DO JEDZENIA, CO BY NAS ZAFASCYNOWAŁO.
IDZIEMY PROSTO DO DOMU. NA KOLACJĘ JEMY TO, CO ZOSTAŁO ZE ŚNIADANIA. MIĘSO PO KOLEJNYM SMAŻENIU ZROBIŁO SIĘ MIĘKKIE.
.
.
.